Proza, poezja, architektura. Wrażenia z ostatnio przeczytanych książek, garść informacji z rynku wydawniczego oraz okazyjne wynurzenia literaturą inspirowane.
Kazimierz Orłoś
Wydawnictwo Literackie, 2012
Mazury zaraz po wojnie – miłość w oku cyklonu
Czego można się spodziewać po książce widząc taki tekst na jej okładce? Zważywszy na to, że od czasu premiery Róży, znakomitego filmu w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego, większość z nas ma jakieś wyobrażenie o tym, co działo się na tamtych terenach zaraz po zakończeniu II Wojny Światowej, można od autora oczekiwać powieści o dość mocnym wydźwięku. Jednak już po przeczytaniu kilkudziesięciu stron Domu pod Lutnią możemy się poczuć nieco oszukani.
Książka ta, to opowieść o losach pułkownika Bronowicza, który po zakończeniu wojny zdecydował porzucić życie w Warszawie (tym samym zostawiając tam swoją żonę i córkę) i zaszyć się na niewielkiej mazurskiej wsi. Całość zaczyna się od mocnego uderzenia – jest rok 1949, zięć pułkownika w wyniku powojennych rozrachunków zostaje zabrany do więzienia. Córka w obawie o bezpieczeństwo syna, decyduje się wywieźć małego Tomka z zrujnowanej stolicy i oddać go pod opiekę dziadkowi. Jak można się domyślać, po mimo początkowej niechęci małego i płaczu za mamą, chłopiec szybko odnajduje się w tej nowej sytuacji i już po chwili ściąga buty, by miejscowym zwyczajem biec z innymi dzieciakami bawić się nad rzeką. Radość, swoboda, istna sielanka.
No dobrze, tylko gdzie tutaj ten obiecany cyklon?
Cyklon zarezerwowany jest dla świata dorosłych i raczej występuje tutaj jedynie w postaci ciemnych chmur, które co trochę zbierają się nad głową pułkownika, ale od razu rozganiane są przez promienie słoneczne. W Domu pod Lutnią nie dzieje się bowiem nic złego. Owszem, od czasu do czasu pojawiają się jacyś podejrzani osobnicy, którzy jednak ograniczają się do postraszenia głównego bohatera, po czym najzwyczajniej w świecie odchodzą. Gdzieś w tle cały czuć to nerwowe napięcie, że zaraz może wydarzyć się coś złego, jednak im bliżej końca, tym mocniej odczuwamy, że finał całej historii nie przyniesie zaskoczenia.
Na uwagę zasługuje za to sposób, w jaki zaprezentowana jest złożoność narodowościowa mieszkańców. Polacy wciąż stanowią tam mniejszość, wieś zdominowana jest przez ludność miejscową, która nie do końca może pochwalić się znajomością języka polskiego. W szkole co prawda nauczanie odbywa się po polsku, jednak już w sferze religijnej swoją obecność wyraźnie zaznacza kościół protestancki. Znajdziemy tutaj również przesiedleńców z Ukrainy, którzy ze względu na echa zbrodni wołyńskiej, nie cieszą się zbyt dobrą reputacją.
A co z miłością? Na kartach Domu pod Lutnią jest to uczucie trudne i skomplikowane. Szlachetne, choć nie jestem do końca w pełni przekonana, czy w pełni prawdziwe (chociaż tutaj mogę się mylić). Jednak jego złożoność wynika raczej z miejsca w którym się rozgrywa (mała społeczność wiejska), niż z okoliczności historycznych.
Jednym słowem Kazimierz Orłoś zaprezentował nam obraz powojennych Mazur, które co prawda może kiedyś nawiedził cyklon, ale obecnie pozostały po nim tylko znikome ślady zapisane w pamięci i zachowaniu bohaterów. Zamiast wstrząsającej historii otrzymujemy sielankę. Czy to źle? Oczywiście, że nie. Jest to książka ciekawa i dobrze napisana. Czyta się ją niezwykle lekko i ciężko jest się od niej oderwać. Pięknie nakreślony obraz dawnej wsi na tle wszystkich pór roku sprawia, że cześć z czytelników chciałaby się chociaż na moment przenieść w tamte czasy.
Żeby to w pełni docenić wystarczy nie zagłębiać się w to, co widnieje na okładce. Czasami teksty reklamowe zamiast pomóc, mogą zaszkodzić.